Kościół jest ciałem mojego kapłaństwa

Autor tekstu
ks. Andrzej Przybylski
Dziś świętowaliśmy pamiątkę poświęcenia naszej katedry. Ksiądz arcybiskup mówił bardzo głęboką katechezę o Kościele. Bardzo wyraźnie poczułem tajemnicę Kościoła i moje w nim miejsce. Kapłana łączy z Kościołem więź szczególna. W języku teologii i prawa kanonicznego ta więź nazywa się inkardynacją, czyli wcieleniem w Kościół. Od samego początku mojego kapłaństwa towarzyszy mi jakaś niepojęta łaska ukochania Kościoła, takim jakim on jest. Dziś rozważałem na nowo to niesłychane słowo o moim wcieleniu we wspólnotę Kościoła. Wcielenie to coś znacznie więcej niż przynależność, niż jakiś związek, i jeszcze więcej niż przyjaźń a nawet miłość. Tak jak dusza i ciało są we mnie nierozerwalne, tak moje kapłaństwo i Kościół stanowią nierozerwalną, organiczną wręcz jedność. Nazywam to sobie często małżeństwem z Kościołem, takim jedynym, na dobre i na złe, do końca życia, bez żadnych warunków.

Dziś świętowaliśmy pamiątkę poświęcenia naszej katedry. Ksiądz arcybiskup mówił bardzo głęboką katechezę o Kościele. Bardzo wyraźnie poczułem tajemnicę Kościoła i moje w nim miejsce. Kapłana łączy z Kościołem więź szczególna. W języku teologii i prawa kanonicznego ta więź nazywa się inkardynacją, czyli wcieleniem w Kościół. Od samego początku mojego kapłaństwa towarzyszy mi jakaś niepojęta łaska ukochania Kościoła, takim jakim on jest. Dziś rozważałem na nowo to niesłychane słowo o moim wcieleniu we wspólnotę Kościoła. Wcielenie to coś znacznie więcej niż przynależność, niż jakiś związek, i jeszcze więcej niż przyjaźń a nawet miłość. Tak jak dusza i ciało są we mnie nierozerwalne, tak moje kapłaństwo i Kościół stanowią nierozerwalną, organiczną wręcz jedność. Nazywam to sobie często małżeństwem z Kościołem, takim jedynym, na dobre i na złe, do końca życia, bez żadnych warunków.

Wcielenie to przyjęcie ciała, to zgoda na to, żeby nawet najbardziej idealne, uduchowione, ubóstwione kawałki mojego życia związały się z ciałem. Nie wybrałem sobie swojego ciała. Chciałbym być chudszy, przystojniejszy, bardziej wysportowany, mieć na głowie więcej włosów i piękniej śpiewać - wszystko na chwałę Pana. Moje ciało ma ograniczenia, choruje, czasem okazuje się za mało sprawne i nie tak piękne jakbym sobie wymarzył. Ale to jest moje ciało i takim je akceptuję. Moje wcielenie w Kościół wygląda dokładnie tak samo. Kościół to ciało mojego kapłaństwa. Może chciałbym, by to ciało było piękniejsze, doskonalsze moralnie, lepiej zorganizowane ale mam go pokochać takim, jakim mi się on objawia w chwili dopełniania się mojego kapłaństwa. Nie mogę żyć w nieustannych marzeniach o idealnym ciele, ale muszę rozpocząć od akceptacji, od ukochania takiego ciała jakim obdarzył mnie Bóg. Nie mogę żyć w nieustanny krytykowaniu Kościoła, w utopijnych wizjach na temat biskupów, kapłanów. Moje wcielenie w Kościół zaczyna się od akceptacji Kościoła w jego aktualnym wydaniu. Jeśli ktoś zaczyna swoje życie od krytyki swojego ciała, od nienawiści do niego nie pokocha siebie, nie zaakceptuje tego jakim jest. Jeśli zacząłby swoje życie kapłańskie od nieustannego użalania się na Kościół, szybko skończyłbym jako wróg Kościoła, jako ktoś kto stoi obok. Jeśli nie pozwolę się wcielić w Kościół nigdy nie będę w środku Kościoła i nie znajdę w nim swojego miejsca.

Kościół to Bóg obecny w swoim ludzie, dlatego moim pierwszym przejawem wcielenia w Kościół jest pokochanie ludzi takimi jakimi są. Bóg uczył mnie tego w pracy ze studentami. Kiedy czasem marudziłem, że może są słabi i że trudno się z nimi buduje wspólnotę - Bóg mnie upominał, że oni są moim Kościołem. A to mi pomogło kochać moich studentów z ich słabościami. Już rzadziej, ale zdarza mi się marudzić, że mamy w seminarium niedoskonałych kleryków, ale Bóg znów mi przypomina, że to jest mój Kościół, że teraz w niego zostałem inkardynowany. Po takim przypomnieniu natychmiast rodzi się we mnie miłość do tego cudownego Kościoła jaki stanowią moi klerycy i w życiu nie zamieniłbym ich na jakiś idealnych, świątobliwych chłopaków. Nie dlatego, że nie zachwyca mnie świętość, ale dlatego, że ci, których przysłał do nas Bóg są teraz moim Kościołem i razem mamy się uświęcać. Dlatego kocham ojcowską miłością każdego z tych 95 chłopaków, bo oni są teraz wcieleniem mojego Kościoła. A jeśli Kościół to ciało Chrystusa to w tych chłopakach jest Chrystus i muszę go w nich uwielbić, uszanować, adorować. Nie da się żyć jak się nie kocha swojego ciała. Moim wcieleniem jest Kościół, a początkiem mojego bycia w Kościele jest miłość do Kościoła, takiego jakim jest w swoich grzesznych członkach.

Pewnie sama akceptacja nie wystarczy. Człowiek musi dbać o swoje ciało, pielęgnować je i upiększać. Wtedy nawet najbrzydsze ciało uzyskuje swój blask, staje się milsze i bardziej przyjazne dla drugich. Po akceptacji Kościoła musi przyjść moja troska o jego piękno. Kościół będzie piękny, gdy pomogę Chrystusowi tworzyć jego piękno. Pamiętam jak Mirek Maliński z Wrocławia wyliczał studentom ile czasu dziennie poświęcają na mycie zębów. Wyszło tego coś ponad pół godziny. Jeśli ludzie poświęcają zębom, które i tak kiedyś wylecą, pół godziny dziennie, a nie mogą znaleźć czasu na modlitwę, na zaangażowanie w Kościele to jest to jakiś wielki absurd. Moje wcielenie w Kościół rodzi więc konieczność życia, pracy, najwyższej troski o ten Kościół. Nie mogę oczekiwać, że to Kościół ma mi służyć, ale to ja sam ma wyprzedzać Kościół w mojej służbie dla niego. Jak Chrystus wobec ludzi, nie przyszedł, żeby Mu służono. Chrystus wyprzedził nawet swój Kościół w służbie. Za często tworzę sobie wielką listę oczekiwań wobec Kościoła, a stanowczo za rzadko pytam się, czego Kościół oczekuje ode mnie.

Moje wcielenie w Kościół to coś więcej niż przynależność, nawet niż przyjaźń, nawet niż miłość. Kościół jest ciałem mojego kapłaństwa.